STATIO III: spotkanie z abp. Adrianem Galbasem w Lublińcu

2024-05-03 | autor: Diecezja Gliwicka


Publikujemy pełną treść katechez i kazań abp. Adriana Galbasa SAC wygłoszone podczas spotkania w ramach Kongresu Eucharystycznego w Lublińcu.

Zobacz zdjęcia z tego dnia - kliknij tutaj (fot. Grzegorz Gwóźdź).

Poprzednie spotkania Kongresu Eucharystycznego - kliknij tutaj.
 

Eucharystia ucztą miłości 

Konferencja abp. Adriana Galbasa SAC, wygłoszona podczas Kongresu Eucharystycznego diecezji gliwickiej w Lublińcu 28 kwietnia.

Posłuchaj na YouTube tutaj - kliknij.

„Uwielbiam Cię nabożnie, Bóstwo utajone,
Co kryjesz się prawdziwie w tych figur osłonę,
Me serce Tobie całe się ufnie poddaje,
Bo Ciebie rozważając - zupełnie ustaje! 
Wzrok, dotyk, smak o Tobie nie mówią nic do mnie,
Słuchowi wierzy tylko me serce niezłomnie:
We wszystko, co Syn Boży rzekł, wierzę w pokorze,
Nic nad to słowo prawdy brzmieć pewniej nie może!”. 

Siostry i Bracia,
to oczywiście fragment hymnu Adoro te devote, św. Tomasza z Akwinu. Od niego chciałbym rozpocząć nasze dzisiejsze spotkanie, raz jeszcze serdecznie wszystkich pozdrawiając na kolejnym statio Kongresu Eucharystycznego diecezji gliwickiej.

Wczoraj mówiliśmy o wierze w Eucharystię i o właściwym jej przeżywaniu. Dziś chciałbym powiedzieć o tym jak bardzo ważna jest Eucharystia dla kształtowania naszej chrześcijańskiej miłości.

Związek Eucharystii z miłością jest chyba jasny i oczywisty. Polega najpierw na tym, że Eucharystia prowadzi nas do epicentrum miłości, do jej źródła i szczytu, czyli na Golgotę.

Piękna jest modlitwa mszalna, czyli kolekta, którą wypowiadamy podczas mszy Wieczerzy Pańskiej w Wielki Czwartek. Szczerze powiem, że czekam na nią zawsze z dużą tęsknotą. To jedna z moich najulubieńszych kolekt. Brzmi tak: „Wszechmogący, wieczny Boże, obchodzimy pamiątkę Najświętszej Wieczerzy, podczas której Twój Jednorodzony Syn, mając się wydać na śmierć, pozostawił Kościołowi nową wiekuistą Ofiarę i Ucztę swojej miłości, spraw, abyśmy z tak wiekuistego misterium czerpali pełnię miłości i życia”. 

Tak, w czasie Ostatniej Wieczerzy, Chrystus pozostawił nam nową, wiekuistą Ofiarę. W tej pierwszej, starotestamentalnej ofiarowany był baranek (por. Wj 12,1-8.11-14). Musiał być jednoroczny, bez skazy i samiec. Jego krew, którą mazano drzwi, nadproża i domy wierzących Żydów sprawiała, że zostali ocaleni w chwili, gdy przechodził anioł śmierci. Pierworodne w Egipcie zostało unicestwione, pierworodne w Izraelu – uratowane. To na pamiątkę tamtego wydarzenia, Żydzi po dziś dzień świętują paschę, czyli święto przejścia, albo – bo i tak można czytać hebrajskie słowo „pesach” - święto wzniesienia się, podskoczenia, a nawet przefrunięcia. Oprócz samego baranka spożywano wtedy gorzkie zioła, symbol życia w udręce w Egipcie, niekwaszony chleb, macoch, czyli przygotowany w pośpiechu pokarm na drogę, wychylano także symboliczne kielichy z winem, śpiewając przy tym konkretne psalmy, w tym psalm 116 ze słowami: „czym się Panu odpłacę za wszystko co mi wyświadczył. Podniosę kielich zbawienia i wezwę imienia Pana” (Ps 116,12-13). 

I oto w czasie każdej mszy świętej zstępujemy w to absolutne centrum miłości Chrystusa do nas i zostajemy pomazani Krwią o wiele cenniejszą niż krew martwego zwierzęcia. Jesteśmy pomazani Krwią Chrystusa! To ona została przelana na Golgocie, a to wydarzenie jest uobecniane w czasie każdej mszy świętej. 

„Bierzcie i jedzcie, powtarza ksiądz słowa samego Chrystusa, to jest Moje Ciało, bierzcie i pijcie, to jest Krew moja, nowego i wiecznego przymierza, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów”. 

„Jeśli krew kozłów i cielców oraz popiół z krowy, którymi skrapia się zanieczyszczonych sprawiają oczyszczenie ciała, powie Autor Listu do Hebrajczyków - to o ile bardziej Krew Chrystusa, który przez Ducha wiecznego złożył Bogu samego siebie jako niekalana ofiarę, oczyści wasze sumienia z martwych uczynków, abyście służyć mogli Bogu żywemu” (Hbr 9,13-14)!

Tak, Żydzi smarowali domy krwią baranka bez skazy, samca, z niezłamanymi kośćmi i spożywali jego mięso, my mamy Ciało i Krew Chrystusa, mężczyzny, całkowicie bez grzechu, któremu przy ukrzyżowaniu nie połamano goleni. On nas chroni! Nie tylko naszych domów materialnych, chroni całego naszego istnienia. Nie przed zewnętrznym wrogiem, przed egipcjaninem, faraonem, czy innym, ale przed tym, który „nasze ciało i duszę może zatracić w piekle” (Mt 10,28).

Powiedziałem, że Eucharystia uobecnia Golgotę. Ważne jest to słowo. Ważne i przejrzyste ”u-obecniane”, to znaczy, że coś staje się obecne. Nie tylko wspominane, pamiętane, wydobywane z historii, ale rzeczywiście obecne. Tu i teraz! 

Pamiętam jak oczarowujące było dla mnie jak po raz pierwszy świadomie dotarło do mnie, że podczas każdej mszy świętej uobecnia się chrystusowa miłość do końca (por J 13,1), bo uobecnia się ofiara Chrystusa na krzyżu. Chrystus przelewa swoją Krew, maże mnie nią, chroniąc, ocalając i wypełniając mój lęk swoim pokojem. 

I pamiętam starego ks. profesora Józefa, dożył przeszło setki. Biblista, łacinnik, który nigdy nie pojechał do Ziemi Świętej. „Po co?” Mówił. „Mam jechać tak daleko tylko po to, by zobaczyć miejsce Golgoty? Wystarczy mi przejść kilka kroków, do najbliższego ołtarza, by stanąć na żywej Golgocie i schronić się w ranach Chrystusa”.

Mówił to samo, co dopiero potem przeczytałem w Katechizmie, że: „Ofiara, którą Chrystus złożył raz na zawsze na krzyżu, pozostaje zawsze aktualna: Ilekroć na ołtarzu sprawowana jest ofiara krzyżowa, w której na Paschę naszą ofiarowany został Chrystus, dokonuje się dzieło naszego odkupienia" (KKK 1367).
Nie: „dokonało się”, lecz: „dokonuje”!

Tego, kto tak patrzy na Eucharystię nigdy nie będzie trzeba zachęcić do przyjścia do kościoła. Będzie to dla niego obowiązek, ale nie bezmyślny, nakazany i z zewnątrz. Ale obowiązek wynikający z potrzeby bycia kochanym i z potrzeby chronienia swojego życia, jak obowiązkowo się ubieramy, śpimy i jemy. Ktoś taki będzie dziękował Panu za szczęście, które go spotkało, chętnie i codziennie będzie także składał ofiarę ze swojego życia, łączył swoje małe, ale bardzo ważne ofiary codzienności z Ofiarą Wiekuistą, by to co jego, cała doczesność, czy szczęśliwa, czy trudna, została dotknięta łaską Chrystusa i przez nią przemieniona!

„Dziś w czasie Mszy św., pisze św. Faustyna, widziałam Pana Jezusa cierpiącego, jakoby konał na krzyżu, który mi rzekł: Córko moja, rozważaj często cierpienia moje, które dla ciebie poniosłem, a nic ci się wielkim nie wyda, co ty cierpisz dla mnie. Najwięcej mi się podobasz, kiedy rozważasz moją bolesną mękę; łącz swoje małe cierpienia z moją bolesną męką, aby miały wartość nieskończoną przed moim majestatem”.

Jednych z największych apostołów kultu eucharystycznego jest w historii Kościoła św. o. Pio. Przez ponad 58 lat codziennie uczestniczył w Eucharystii łącząc się duchowo z Chrystusem Ukrzyżowanym i Zmartwychwstałym. Eucharystia była dla niego – jak przypomniał św. Jan Paweł II podczas swego pobytu w San Giovanni Rotondo 23 maja 1987 roku – „punktem oparcia oraz ośrodkiem całego życia i działania. Święty we Mszy św. widział całą Kalwarię, przeżywał ją jako wstrząsającą tajemnicę Męki Pańskiej”. Wstrząsającą tajemnicę miłości.

Zapewne z tego powodu trwała ona nawet do trzech godzin! Na zarzuty, że celebruje ten sakrament zbyt długo, odpowiadał: „Pan wie, że chcę odprawiać Mszę świętą tak, jak inni to czynią, ale nie zawsze potrafię. Są takie chwile, że nie mogę iść naprzód. Czuję, że upadłbym, gdybym się nie zatrzymał”.

Jeden ze świadków mszy św. z o. Pio:  „Ojciec Pio zachowywał się tak, jakby widział Chrystusa. Oparł się na ołtarzu, ręce położył tak, jakby obejmował krzyż, i patrzył na Hostię. On widział Pana Jezusa, że cierpi, że umiera. Widział Go w Hostii – to się ujawniło w jego twarzy. To było coś nieprawdopodobnego. Nie widziałem kapłana celebrującego, ale Mękę Pana Jezusa na Golgocie. Widziałem jak Pan Jezus cierpi i umiera. Widziałem i przeżywałem, dzięki Ojcu Pio – niebo przy ołtarzu”.

„Miałbym wiele rzeczy do powiedzenia, lecz brakuje mi słów, mówił zakonnik z Pietrelciny. Powiem tylko tyle, że uderzenia mojego serca stają się mocniejsze, gdy przebywam z Jezusem w Eucharystii. Nieraz wydaje mi się, że serce chciałoby mi wyskoczyć z piersi. Gdy jestem przy ołtarzu, czuję niekiedy dziwny ogień, który wypełnia całą moją osobę, niestety, nie jestem w stanie opisać go słowami”. Pytany zaś, co zawiera się w odprawianej przez niego mszy św., odpowiadał, że dzieje się cała Kalwaria. „Gdybym któregoś dnia został pozbawiony komunii świętej – umarłbym”.

Bracia i Siostry,
już wczoraj wspomniałem o najstarszym opisie mszy świętej (por. 1 Kor 11,23-26). Święty Paweł używa tam właśnie tego słowa: „anamnesis”, co dosłownie powinno brzmieć: „uobecniajcie”, „czyńcie to obecnym”. Tak, w czasie każdej mszy św. obecna jest więc ofiara tego, o którym św. Jan Chrzciciel powie: „Oto baranek Boży, który gładzi grzechy świata” (J 1,29).

We wspomnianej na początku modlitwie – jest jeszcze jedna intencja. Chrystus „pozostawił Kościołowi nową wiekuistą Ofiarę i Ucztę swojej miłości, spraw, abyśmy z tak wiekuistego misterium czerpali pełnię miłości i życia”.

Eucharystia jest więc także ucztą miłości, wielką studnią, z której można czerpać pełnię miłości i życia. W słowie „uczta” jest schowana hojność. Uczty się nie robi z jednej puszki szprotek i kawałka chleba. Uczta to znaczy wiele, bogato, mocno, obficie. To jest Eucharystia. Nie dostajesz tu trochę miłości, dostajesz jej obfitość, jesteś na uczcie i możesz brać ile chcesz! Pełnię! 

Słyszymy o tym w znanym fragmencie zapisanym w Ewangelii wg św. Jana (por. J 13,1-15), opowiadającym o Ostatniej Wieczerzy. Św. Jan umieszcza go zamiast opisu ustanowienia Eucharystii. Uważa go za tożsamy. Zanim Chrystus pójdzie na krzyż, aby się ofiarować całkowicie i umrzeć z miłości, podczas Ostatniej Wieczerzy, da uczniom wymowny przykład konkretnej miłości. Wstanie od stołu, przepasze się prześcieradłem i obmyje im nogi. To jest gest szalony! W rodzinach żydowskich nogi obmywał ostatni z niewolników, a jak rodzina była biedna i nie stać jej było na zatrudnienie niewolnika, to nogi obmywał najmłodszy syn. I oto Ten, któremu Ojciec dał wszystko (por. Łk 10,22), a któremu Jan Chrzciciel nie był godzien schylić się i rozwiązać rzemyka u sandałów (por. Łk 3,16), sam się schyla i robi coś więcej: myje nogi. I może dlatego Judasz zgodzi się, by za Chrystusa dano mu trzydzieści srebrników, czyli tyle ile za niewolnika, skoro widział Chrystusa, który dobrowolnie wypełnia niewolnicze powinności.

Chrystus zanim zostanie wywyższony ponad ziemię (por. J 12,32) i zanim wzniesie się z ziemi do nieba, schyli się ku ziemi, aby dotykać tego, co w człowieku jest najbardziej przyziemne, tego co styka się z codziennym, powszednim brudem i to oczyszcza, nie tyle i nie tylko wodą i prześcieradłem, co swoją miłością. I uczyni to wobec każdego, także wobec Judasza. Bo miłość to nie jest handel wymienny: „dam Ci, jak ty mi dasz”. Nie! W miłości nie ma handlu i nie chodzi w niej o utarg, ale o wielkoduszność. „Dam Ci nawet jak ty mi nie dasz”, albo jeszcze dramatyczniej: „dam Ci, nawet jak ty mi zabierzesz”. Tak, to jest niesprawiedliwe! Powinno być odwrotnie, oni wszyscy w Wieczerniku, powinni Chrystusowi nogi obmywać, ale sprawiedliwość nie może mieć ostatniego zdania na tej ziemi i nie może być ostatnim zawołaniem chrześcijan! Od sprawiedliwości ważniejsza jest miłość. I to „miłość do końca”, a więc do ostatniego tchnienia życia, ale i do granic możliwości. Miłość do końca to taka, że już dłużej się nie da kochać i już bardziej się nie da kochać. Tak kocha Chrystus! 

Doskonale zrozumiała to Siostra Faustyna, która modliła się: „Jezu w hostii utajony, moje serce to czuje, chociaż kryją Cię zasłony, Ja wiem, że mnie miłujesz”.

Siostry i Bracia,
tylko w Eucharystii dostaniemy taką miłość i tylko tu nauczymy się takiej miłości. Tylko tu! Im mniej nas tu będzie i im będziemy tu rzadziej, tym częściej i tym chętniej będziemy innym podstawiać swoje nogi do umycia, tym ochotniej z innych zrobimy swoje sługi, tym natarczywiej będziemy się domagać, by ktoś nas obsłużył, nam zrobił i nam dał.

Święty Ignacy, biskup Antiochii, na którego powoływałem się już wczoraj, definiował chrześcijan, jako tych, którzy „żyją według Eucharystii”. Piękne określenie: „chrześcijanin to ktoś, kto żyje według Eucharystii”! Obyśmy umieli tak żyć: według Eucharystii, a nie tylko według własnych pokręconych, egoistycznych reguł.
Jeśli przychodząc na mszę mówię: „Panie zmiłuj się nad nami” i doświadczam tego, a potem – idąc ku innym - nie mam dla nich ani odrobiny zmiłowania, ani krzty miłosierdzia, to coś jest nie tak.

Jeśli przychodząc tu mówię: „Panie powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja” i doświadczam tego, a potem – idąc ku innym - nie mam dla nich ani jednego dobrego słowa, to coś jest nie tak To, to jest obłuda! Powtarzam: nie żyję wtedy według Eucharystii, tylko według własnych pokręconych, egoistycznych reguł.

To nie dlatego zmniejsza się liczba obecnych na niedzielnych mszach, że jest niż demograficzny, że są takie „be-media”, że jest laicyzacja, i liberalizm i ateizm. Nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego. Na mszy jest mniej, bo ci, co z niej wychodzą za rzadko żyją według Eucharystii. Wychodzimy z uczty miłości, nie bądźmy więc skąpi wobec innych. Częstujmy ich miłością. 

Tak, Eucharystia jest ucztą miłości. Zaczerpnąwszy z przykładu miłości samego Chrystusa jesteśmy wezwani, by go powielać w naszym codziennym życiu. To nie tylko my mamy wychodzić z Eucharystii, ale to Eucharystia ma wychodzić z nas; z całego stylu naszego chrześcijańskiego życia, z tego jak myślimy, jak mówimy, jak budujemy nasze relacje, czy jesteśmy zdolni do poświęcenia, do ofiary, do dawania, do przebaczenia, czy jedynie do tego, by brać i ciągnąć dla siebie.

„Jak ten chleb co złączył złote ziarna,
Tak niech miłość łączy nas ofiarna.
Jak ten kielich łączy kropel wiele
Tak nas, Chryste, w swoim złącz Kościele…”

Ładna pieśń. Czy jednak jedynie pieśń?

Niebawem będziemy przeżywali uroczystość Bożego Ciała. Po mszy, jak co roku, pójdziemy w uroczystej procesji ulicami naszych miast i miejscowości. Będziemy śpiewać o tym, że Chrystus przychodzi, aby zobaczyć jak się nam powodzi.  To jest wszystko bardzo piękne i uroczyste.

Chodzi jednak o to, byśmy za każdym razem, gdy jesteśmy na mszy robili sobie procesje eucharystyczne. Nie – rzecz jasna – tak uroczyste jak ta w Boże Ciało – z feretronami, sypanymi kwiatami i orkiestrą. Procesje prywatne; skromne, lecz wymowne. Takie, w których my sami jesteśmy jakby monstrancją. Żebyśmy swoim stylem życia, szacunkiem dla innych, kulturą, cierpliwością, rzetelnością w wykonywaniu codziennych obowiązków, uczciwością i dobrocią ukazywali innym Chrystusa.

Ryszard Kapuściński powiedział kiedyś: „ostatecznie to świadczy za lub przeciw człowiekowi, czy dostrzega obok siebie innych i czy inni wokół niego podnoszą się, czy upadają”. To będzie świadczyło o nas: za nami lub przeciw nam, czy my zobaczymy innych obok siebie i co się z nimi stanie, pod naszym wpływem, pod wpływem nas, wychodzących z mszy św.: urosną czy upadną? Oby zaświadczyło dobrze.

Tego uczą nas święci. Św. Katarzyna ze Sieny wkłada w usta Boga takie słowa: „żądam od was abyście mnie kochali tą miłością, jaką Ja was kocham (…) dlatego dałem wam bliźniego, abyście czynili dla niego to, czego dla Mnie nie możecie czynić, to jest kochać go bez zastrzeżeń i bez oczekiwania korzyści. Wtedy uznam, że czynicie dla Mnie, co uczyniliście dla niego”.

A św. Jan Chryzostom mówi: „chcesz czcić ciało Chrystusa? Nie dopuść, aby było nagie. Uczciwszy Je jedwabnymi szatami w świątyni nie pozwól, aby na zewnątrz umierało z zimna z powodu nagości. Ten, który powiedział „to jest Ciało Moje”, i potwierdził słowo czynem, powiedział także: „Widzieliście, że byłem głodny, a nie daliście Mi jeść” oraz: „wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych braci najmniejszych, tego i Mnie nie uczyniliście”. Chrystus w Eucharystii nie potrzebuje szat, ale czystej duszy, natomiast Chrystus w drugim człowieku potrzebuje twojej troski”.

Tak, Bracia i Siostry, 
najbardziej obiektywnym i naprawdę szczerym sposobem kochania Boga jest miłość bliźniego. „Nikomu nie bądźcie nic dłużni oprócz wzajemnej miłości” (Rz 13,8), powie św. Paweł w liście do Rzymian. Nieustannie spłacamy dług, który otrzymaliśmy od Boga; dług Jego wielkiej miłości. Spłacamy go w miłości wobec naszych bliźnich. Jeśli zaś go nie spłacamy, jeśli nie potrafimy okazać innym dobroci i miłosierdzia, przeciwnie: jesteśmy okrutni dla bliźniego, pełni agresji, arogancji, złego słowa i nieprzebaczenia, to dowód na to, że nie otwieramy się jeszcze wystarczająco na łaskę Boga i nie chcemy przyjąć Jego miłości. To zaś ostatecznie uderza w nas samych i sprawia że jesteśmy ludźmi nieszczęśliwymi.

„Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby ludzie widząc wasze dobre uczynki, chwalili Ojca, który jest w niebie” (Mt 5,16), powie Pan. A święty Paweł dopowie: „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie” (Rz 14,7). Kościół jest wspólnotą osób niepowtarzalnych, odrębnych, nowych, połączonych Duchem Bożym, w którym każdy – wyposażony w łaski otrzymane na Eucharystii – stara się żyć nie dla siebie i umierać nie dla siebie.

Oczywiście być może nasze czyny miłości będą bardzo małe, może, nie spowodują, że pomożemy drugiemu całkowicie i na zawsze, ale każdy z tych czynów, choćby najdrobniejszy, będzie miał wielką wartość w oczach Boga, będzie czytelnym świadectwem naszej wierności Ewangelii, konkretnie pomoże cierpiącemu, a i nam przyniesie duchową radość i spełnienie.

Bardzo podoba mi się to, co papież Franciszek napisał w adhortacji Gaudete et exultate, poświęconej chrześcijańskiemu rozumieniu świętości w dzisiejszym świecie. „Miarą świętości, pisze Franciszek,  jest to, jak wiele jest w naszym życiu z Chrystusa, oraz na ile, mocą Ducha Świętego, kształtujemy nasze życie na podobieństwo Jego życia”. Piękne zdanie. Ile jest we mnie z Chrystusa; z Jego postaw, z Jego zachowania, z Jego działania, z Jego myślenia? Po prostu: z Chrystusa?!

I papież dodaje: „świętość, to przeżywanie w zjednoczeniu z Nim tajemnic swojego życia. Polega ona na złączeniu się ze śmiercią i zmartwychwstaniem Pana w sposób wyjątkowy i osobisty, w nieustannym umieraniu i powstawaniu z martwych wraz z Nim. Może ona jednak oznaczać również odtwarzanie w swoim życiu różnych aspektów ziemskiego życia Jezusa: Jego życia ukrytego, życia wspólnotowego, Jego bliskości względem ostatnich, Jego ubóstwa oraz innych przejawów Jego dawania siebie ze względu na miłość”.

Siostry i Bracia,
to wszystko jakoś szczególnie dotyczy nas, księży i biskupów. Powiedziałem to niedawno, w Wielki Czwartek i powtórzę dzisiaj: oby żaden ksiądz nie podstawiał wam nigdy swoich brudnych nóg do umycia, ale oby każdy obmywał wasze. Oby żaden ksiądz, czy biskup nigdy w żaden sposób was nie wykorzystał, obojętnie czy macie kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat, ale oby każdy służył wam jak najlepiej, w każdy możliwy sposób. Obyście częściej niż biskupiego i księżowskiego egoizmu, doświadczali naszej miłości.

Bardzo was też proszę, żebyście się za księży modlili. Pobożność eucharystyczna z trudem rozwinie się bez księży. 

Módlcie się więc, żebyśmy zawsze jak w dniu naszych kapłańskich święceń tęsknili za Chrystusem, żebyśmy Go zawsze kochali, żebyśmy chcieli dla Niego żyć, a jeśli trzeba to i dla Niego umrzeć. Módlcie się byśmy rozumieli, że to, co otrzymaliśmy w dniu święceń nie jest z nas, jak muzyka nie jest z fortepianu, choć przecież fortepian jest potrzebny, aby muzykę usłyszeć! Módlcie się za nas, byśmy mieli świadomość tego czym jest msza święta. „Cały Kościół – powiedział św. Alfons Liguori - nie jest w stanie tak oddać czci Bogu, ani wyprosić tylu łask, co jeden ksiądz odprawiający jedną mszę świętą. Kapłan sprawując jedną jedyną mszę świętą, w której składa Jezusa Chrystusa w ofierze, oddaje Panu większą cześć, niż gdyby wszyscy ludzie razem wzięci, umierając dla Boga, złożyli Mu ofiarę ze swego życia".

Na koniec raz jeszcze, podobnie jak wczoraj, chciałbym was zachęcić do obecności na mszy św. Jak ładnie powiedział papież Benedykt XVI : „potrzebujemy tego chleba, aby sprostać trudom wędrówki i stawić czoła zmęczeniu”. Nie unikniemy trudów wędrówki, nie unikniemy wędrownego zmęczenia, ale możemy stawić mu czoła – dzięki Eucharystii. Obecny w niej Chrystus pomoże nam nie załamywać się naszymi porażkami, nawet życiowymi przegranymi, lecz da nam siłę, byśmy szli dalej, byśmy się umieli odbudować. Powstać z największych osobistych ruin i pogorzelisk. 

Kiedy nie uczestniczymy w mszy świętej, sami sobie wyrządzamy krzywdę. Sami sobie robimy na złość. Jesteśmy wtedy zdani jedynie na własne siły, a one są przecież bardzo ograniczone. Kiedy nas tu nie ma, jesteśmy skazani na samotność, jeszcze bardziej nieodporni na pokusy złego i jeszcze bardziej „bez-nadziejni”, gotowi załamać się każdą porażką i niepowodzeniem. Eucharystia jest nam – chrześcijanom najpotrzebniejsza do godnego życia i do godnej śmierci. Bez niej żyjemy tak, jakbyśmy nigdy nie mieli umrzeć i umieramy tak, jakbyśmy nigdy nie żyli. 

Jeśli Kościół tak natarczywie i usilnie przypomina nam o mszy, to nie dlatego, że jest taki wstrętny, ale dlatego, że tak bardzo zależy mu na naszym dobrym życiu i pewnym zbawieniu. I tu nie ustąpi. Wciąż i wciąż, do końca świata będzie wznosił kielich i łamał hostię i głosił śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa, aż przyjdzie. I będzie powtarzał słowa wspomnianego już Psalmu 116:

„Czym się Panu odpłacę
Za wszystko co mi wyświadczył
Tobie złożę ofiarę pochwalną
I wezwę imienia Pana” (Ps 116,12-13).

Zakończmy nasze rozważania fragmentem pięknego hymnu, który Kościół odmawia w uroczystość Bożego Ciała:

„Chwały przedmiot nad podziwy, 
Chleb żyjących, pokarm żywy, 
Dzisiaj się przedkłada nam (...).

Bierze jeden, tysiąc bierze, 
Ten, jak tamci, w równej mierze, 
Wzięty zaś nie ginie Pan. 

Biorą dobrzy i grzesznicy, 
Lecz się losów przyjrz różnicy: 
Życie tu, zagłada tam. 

Złym śmierć niesie, dobrym życie: 
Patrz, jak w skutkach rozmaicie 
Czyn ujawnia się ten sam".
Amen.

 

Życie płynie tylko z Życia

Homilia abp. Adriana Galbasa SAC, wygłoszona w V Niedzielę Wielkanocną w Lublińcu podczas Kongresu Eucharystycznego diecezji gliwickiej 28 kwietnia.

Posłuchaj na YouTube tutaj - kliknij.

Bracia i Siostry,
dzisiaj, w tę piątą już Niedzielę Wielkanocną otrzymujemy przepiękny ewangeliczny obraz, pokazujący związek Chrystusa i Kościoła. Chrystus porównuje go do obrazu winnego krzewu i latorośli. To jest związek ściślejszy niż ten sprzed tygodnia, czyli między pasterzem i stadem, więcej nawet: to jest związek ściślejszy niż ten, który jest między matką, a dzieckiem, które nosi w swoim łonie. Dziecko przez dziewięć miesięcy żyje dzięki matce, ale po tym czasie musi zostać odcięta pępowina, gdyby tak się nie stało, dziecko by umarło. Dotyczy to zresztą także relacji psychicznych między matką a dzieckiem. Mówi się przecież o nieodciętej pępowinie, gdy mamy do czynienia z życiowym uzależnieniem dorosłego już człowieka od swojej matki. Matka wciąż jakby żyje za dziecko i zamiast dziecka. To jednak jest patologia.

W życiu duchowym, w naszej relacji z Chrystusem jest całkowicie inaczej. Odcięcie latorośli od winnego krzewu sprawia, że ta automatycznie obumiera. Bez soków czerpanych z krzewu nie może istnieć i nie może owocować.

Tak, bez Chrystusa nie możemy istnieć w życiu wiary i nasza wiara nie może owocować. Do duchowego życia wiary potrzebne jest nam Jego życie, co wspaniale powie św. Paweł, mówiąc: „dla mnie bowiem żyć to Chrystus, a umrzeć to zysk” (Flp 1,21), a Założyciel Zgromadzenia z którego pochodzę, św. Wincenty Pallotti doda: „niech przepadnie moje życie, a życie Chrystusa niech się stanie moim życiem”.

To duchowe zjednoczenie z Chrystusem dokonuje się dzięki Eucharystii i przez Eucharystię. To tu i stąd czerpiemy te ożywcze soki. Z tego zjednoczenia bierze się nasza świętość. Na tym ona polega. Na zjednoczeniu z Chrystusem, na trwaniu w tej jedności i budowaniu z Nim jednego organizmu. W Modlitwie Eucharystycznej mówimy, że Bóg jest święty i jest źródłem wszelkiej świętości.   

Bardzo pięknie na temat świętości napisał papież Franciszek w adhortacji Gaudete et exultate. Papież przypomniał tam, że jest ona naszym pierwszym i podstawowym powołaniem. Nie jest nim bycie mężem, żoną, księdzem, a tym bardziej nauczycielem, lekarzem, czy geodetą. Choć to wszystko jest bardzo ważne! Pierwszym powołaniem jest być świętym. Przejść przez życie jak Chrystus, czyli dobrze czyniąc (por. Dz 10,38), a po tej krótkiej części życia tu na ziemi, kontynuować je w niebie, w całkowitej już jedności z Bogiem.

Jestem żoną, chcę być święta i chcę uświęcać ciebie mój mężu. Jestem mężem, chcę być święty i chcę uświęcać ciebie, moja żono. Jestem księdzem, chcę być święty i chcę uświęcać tych, których Bóg postawił na mojej drodze. I tak dalej. Pierwsze i podstawowe powołanie! 

„Nie bójmy się świętości”, pisze papież! 

I już w pierwszym zdaniu tej adhortacji papież wskazuje na główną przeszkodę w realizacji powołania do świętości, którą wcale nie jest grzech, ani nasze słabości, czy popełnione w przeszłości głupstwa! Tą przeszkodą jest bylejakość naszego życia, umiłowanie przeciętności. 

Papież pisze: Bóg „chce, abyśmy byli świętymi i nie oczekuje, że zadowolimy się życiem przeciętnym, rozwodnionymi i pustym”. Życie przeciętne, rozwodnione i puste! Życie bez ambicji, życie, w którym mi nie zależy, a najgorsze: przeciętność, z której czerpię zadowolenie. 

W Apokalipsie Bóg mówi: „znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust (Ap 3,15-16). Gdy to było pisane do Kościoła w Laodycei, on był kwitnący, a jedźcie tam dzisiaj. Kamieni kupa! Czy może zdarzyć się tak, że za wieki ktoś przyjechawszy na nasz Śląsk, zobaczy jedynie ruiny kościołów, o które teraz tak dbamy? Tak, może tak być, jeśli dziś będziemy byle jacy! Jeśli będziemy czcić Boga jedynie wargami, a sercem swym będziemy daleko od Niego (por. Mk 7,6), jeśli nie będziemy troszczyli się o stałą więź z Chrystusem w Eucharystii. Zostanie kamieni kupa. Zostaną uschłe gałęzie odpadłe od krzewu.

Codzienna realizacja powołania do świętości wiedzie przez ołtarz. Nie da się jej zrealizować inaczej niż poprzez mozolne, systematyczne trzymanie się łaski Bożej. „Święty jesteś Boże, źródło wszelkiej świętości”. Trzeba się trzymać źródła! I to w sposób stały. Byśmy umieli powtórzyć jako swoje słowa Poety: „miłość moja do Ciebie jest taka, że i w słońcu i w deszczu jednaka”. I w słońcu i w deszczu, i w pogodzie i w niepogodzie. I jak z górki i jak pod górkę...  

A po wyjściu stąd, o czy mówiliśmy już przed chwilą, nasze powołanie do świętości realizujemy wypełniając zasady chrześcijańskiego życia.  W świetnym filmie Łukasza Palkowskiego „Najlepszy” (prawdziwa historia Jerzego Górskiego, narkomana, który dzięki wytrwałej pracy nad sobą został mistrzem świata w podwójnym triatlonie!), jest piękna scena (dla mnie najlepsza w „Najlepszym”), gdy główny bohater, będący już na odwyku w Monarze, przyjeżdża na chwilową przepustkę do domu rodzinnego. I przychodzi jego dawny kompan, wciąż aktywny narkoman, który chce się z nim spotkać. Jerzy mówi do matki, by go wytłumaczyła przed kolegą, że się nie spotkają, bo takie są zasady w ośrodku. „A kto to będzie wiedział, że je złamałeś”? pyta matka. „Ja”! – pada odpowiedź. 

Otóż to! Ja będę wiedział, że jestem niespójny, że gram, że moje życie to liche przedstawionko w marnym teatrze. Może nie poznają tego moi najbliżsi, przełożeni, parafianie, krewni, czy współpracownicy, ale przecież ja będę to wiedział. A jeśli oszukuję siebie, to już jestem oszustem. Jeśli nie szanuję siebie, to kogo uszanuję!?

I to musi być w konkrecie życia. Dla małżonków zasady, to przede wszystkim to, co wynika z małżeńskiej przysięgi: ślubuję ci miłość, wierność, uczciwość małżeńską i że cię nie opuszczę aż do śmierci. Dla rodziców i wychowawców zasady to takie podejście do wychowywanego, że on jest traktowany jak konieczne dobro, a nie jak konieczne zło. Dla tych, co nie żyją w małżeństwie już, albo jeszcze i nie są obciążeni tyloma obowiązkami, zasady, to takie wykorzystanie czasu, aby był z tego jakiś pożytek dla innych, np. przez zaangażowanie w wolontariat. Dla chrześcijańskich pracodawców zasady, to traktowanie swoich pracowników zgodnie z zasadami sprawiedliwości społecznej i pamięć o tym, że zatrzymywanie słusznej zapłaty robotnikom, to grzech wołający o pomstę do nieba. Dla pracowników, zasady to świadomość, że z brakoróbstwa, lenistwa, spóźnialstwa, niepodnoszenia kwalifikacji zawodowych trzeba się spowiadać, jak z grzechów przeciwko miłości bliźniego. Dla polityków zasady to traktowanie polityki, jak dobra wspólnego, a nie jak prywaty, własnej, osobistej, swojej.

Dla każdego chrześcijanina zasady, to to jedno zdanie Chrystusa z Ewangelii, mówiące wszystko: „cokolwiek byście chcieli, by ludzie wam czynili – wy im czyńcie” (Łk 6,31). Niezależnie, czy ten, komu mam uczynić to dobro myśli tak, czy może myśli inaczej, czy jest za tą partią, za którą jestem ja, czy może za inną, czy jest homo, czy heteroseksualny, czy ma dużo, mało, czy nie ma nic. Czy w oczach tego świata jest kimś, czy nikim! 

„Dzieci, nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą” (1 J 3,18) – powiedział nam przed chwilą św. Jan. W ten sposób najbardziej skutecznie będziemy mogli chwalić Pana w wielkim zgromadzeniu.

Bracia i siostry,
w realizacji tak rozumianego powołania do świętości bardzo nam także pomaga adoracja Najświętszego Sakramentu i o niej chciałbym na koniec powiedzieć jeszcze kilka słów. Byłoby wspaniale, gdyby jednym z owoców tego Kongresu był wzrost pobożności adoracyjnej. By w diecezji było wiele miejsc stałej adoracji Najświętszego Sakramentu. Uwaga: stałej adoracji, a nie stałego wystawienia. Nie wystarczy Pana Jezusa wystawić w złocistej monstrancji, trzeba żeby ktoś był z Nim. „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a ja was pokrzepię” (Mt 11,28). 

Św. Alfons Maria Liguori, pisał: „Wśród różnych praktyk pobożnych adoracja Jezusa sakramentalnego jest pierwsza po sakramentach, najbardziej miła Bogu i najbardziej pożyteczna dla nas”. 

Słowo adoracja ma w sobie coś z pocałunku: „ad-orare”, czyli: przy ustach. Jest to modlitwa bardzo intymna, osobista, w czasie której wyznajemy za św. Tomaszem:  „Pan mój i Bóg mój” (J 20,28). Nie jakiś, nie w ogóle, nie Bóg i Pan wszystkich. On jest mój, obecny w moim konkretnym, często samotnym i nieszczęśliwym życiu, a często w życiu spełnionym, uporządkowanym i dobrym. Przychodzę na adorację, aby wyznać Mu miłość i aby usłyszeć Jego wyznanie miłości, aby przyjąć Jego pocałunek i na Jego Najświętszym Sercu złożyć mój.

„Adoracja – mówi pięknie Katechizm – jest zasadniczą postawą człowieka, który uznaje się za stworzenie przed swoim Stwórcą. Wysławia wielkość Pana, który nas stworzył, oraz wszechmoc Zbawiciela, który wyzwala nas od zła. Jest uniżeniem się ducha przed "Królem chwały" (Ps 24, 9-10) i pełnym czci milczeniem przed Bogiem, który jest "zawsze większy" . Adoracja trzykroć świętego i miłowanego ponad wszystko Boga napełnia nas pokorą oraz nadaje pewność naszym błaganiom”.

A św. Jan Paweł II w encyklice Ecclesia de Eucharistia pisze, że jest „zadaniem pasterzy Kościoła, aby również poprzez własne świadectwo zachęcali do kultu eucharystycznego, do trwania na adoracji przed Chrystusem obecnym pod postaciami eucharystycznymi, szczególnie podczas wystawienia Najświętszego Sakramentu. 

Pięknie jest zatrzymać się z Nim, pisze papież i jak umiłowany Uczeń oprzeć głowę na Jego piersi (por. J 13,25), poczuć dotknięcie nieskończoną miłością Jego Serca. Jeżeli chrześcijaństwo ma się wyróżniać w naszych czasach przede wszystkim «sztuką modlitwy», jak nie odczuwać odnowionej potrzeby dłuższego zatrzymania się przed Chrystusem obecnym w Najświętszym Sakramencie na duchowej rozmowie, na cichej adoracji w postawie pełnej miłości? Ileż to razy (…) przeżywałem to doświadczenie i otrzymałem dzięki niemu siłę, pociechę i wsparcie”!

Tak może powiedzieć każdy, kto adoruje Chrystusa w Najświętszy Sakramencie: otrzymałem siłę, pociechę i wsparcie. 

I kończy papież swoją myśl w ten sposób: „Eucharystia jest nieocenionym skarbem: nie tylko jej sprawowanie, lecz także jej adoracja poza Mszą św. pozwala zaczerpnąć z samego źródła łaski. Wspólnota chrześcijańska, która chce doskonalej kontemplować oblicze Chrystusa (…) nie może zaniedbać pogłębiania tego aspektu kultu eucharystycznego, w którym znajdują i mnożą się owoce komunii z Ciałem i Krwią Pana”.

Bardzo więc was zachęcam, drodzy bracia i siostry, aby zdobyć się na systematyczną adorację Najświętszego Sakramentu. Potrzeba do tego czterech „P”: przyjść, pozostać, podjąć i powrócić.

Przede wszystkim trzeba przyjść, zdecydować, nie odkładać, nie dać się demonowi acedii, duchowego lenistwa i nie dać się pokusom, że oto teraz mam tyle pilnych spraw do zrobienia, a tu nie zrobię niczego. Zmarnuję tylko czas. Jednym z pięknych owoców adoracji jest doświadczenie cudownego rozmnożenia czasu. Tyle człowiek ma do zrobienia, sprawa goni sprawę, termin, goni termin, ale idzie na adorację. Z ludzkiego punktu widzenia to ewidentna strata, zmarnowanie czasu. Na adoracji nic nie czuje, cały czas myśli o sprawach, które ma do załatwienia, nie opuszcza go poczucie marnotrawstwa i bezsensu. Gdy jednak po modlitwie wraca do swoich niecierpiących zwłoki spraw, okazuje się, że da się je załatwić lepiej, skuteczniej, mądrzej i jeszcze zostaje czas na odpoczynek.

Trzeba też na adoracji pozostać. „Wytrwajcie we Mnie” (J 15,4) – mówi dziś Pan. Nie wolno się zrażać znużeniem, rozproszeniem, nudą, brakiem natchnień. To nic. Lepiej się nudzić przed Najświętszym Sakramentem, niż gdzie indziej. Lepiej planować swoje sprawy w obecności Chrystusa, niż w Jego nieobecności.

Potem jest „podjąć”, czyli adoracja, która uwidacznia się w naszych codziennych sprawach w tym, co robimy, gdy wracamy do zwykłych zajęć. Mówiliśmy już o tym w konferencji. My wychodzimy z adoracji i adoracja wychodzi z nas.

Któż z nas nie był pod wrażeniem św. Matki Teresy z Kalkuty; jej promiennego uśmiechu, wewnętrznego spokoju, a jednocześnie determinacji w podejmowaniu życiowych zadań i trudnych obowiązków. Pytana skąd czerpie do tego siłę, niezmiennie odpowiadała, że z adoracji, którą przyrównywała do opalania się przed promieniami słońca.    

I wreszcie jest czwarte „p”, czyli „powrócić”, przyjść ponownie, aby znów stanąć przed Panem z nowym kawałkiem życia i uczynić z adoracji stałą praktykę wiary.

Bracia i siostry,
papież Benedykt XVI jak mantra powtarzał: ”musimy w naszym świecie przywrócić przede wszystkim prymat Boga (…). Trzeba poświęcić czas i miejsce Bogu, aby był On żywym centrum naszej egzystencji”. Tak mówił chociażby podczas Kongresu Eucharystycznego w Ankonie, we wrześniu 2011 roku. 

Dobrze, ale jak to zrobić? Jak przywrócić prymat Boga w świecie? Odpowiedź jest tylko jedna: trzeba zacząć od samego siebie. A adoracja jest na to pierwszym i szczególnie skutecznym sposobem. Podejmijmy ją z nową gorliwością.

„Ecclesia de Eucharistia”, pierwsze zdanie ostatniej encykliki św. Jana Pawła II i zarazem jej tytuł. „Kościół żyje z Eucharystii”. Bez Eucharystii nie żyje. Owszem, działa, organizuje, robi, ale nie żyje. Życie płynie tylko z Życia. Dziękując raz jeszcze za zorganizowanie Kongresu Eucharystycznego w diecezji gliwickiej i za zaproszenie mnie do udziału w nim, życzę tej wspaniałej wspólnocie, z której w pewnym sensie się wywodzę, bo przecież Bytom to ta diecezja, życzę, abyście wszyscy żyli tu dzięki Eucharystii. Wszystko inne jest drugorzędne. Życie płynie tylko z Życia! Amen.


fot. Grzegorz Gwóźdź





Powrót